IZHMOTO.PL - Forum użytkowników i sympatyków motocykli IŻ
IZHMOTO.PL Strona Główna
Pomoc Statystyki Szukaj Użytkownicy Grupy Galeria Rejestracja Profil Sprawdź Wiadomości Zaloguj


Poprzedni temat «» Następny temat
Tour de Pologne
Autor Wiadomość
mcfrag
Fundator


Motocykl: Iż-49
Posty: 3297
Skąd: Brzeg Dolny
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   Tour de Pologne

To wszystko miało być zupełnie inaczej, Wysoki Sądzie...

Koncepcja Wielkiej Wyprawy nr 3 ewoluowała całą zimę i wiosnę. Pierwotnie nastawiałem się na Ścianę Wschodnią, jednak po pewnym czasie pojawił się pomysł, by skorzystać z okazji i wyskoczyć do Rygi. Mają tam bardzo interesujące Muzeum Motoryzacji a w nim praktycznie cały przekrój radzieckiej retromototechniki. To trzeba koniecznie zobaczyć! Po pewnym czasie pojawił się nowy pomysł: skoro już będę w Rydze, to dlaczego nie wpaść do Estonii? To przecież tylko jeden dzień drogi... Tak! Estonię trzeba także dopisać do trasy wyprawy!

To, że będę jechał sam, wyklarowało się stosunkowo wcześnie. Potencjalni kandydaci do wspólnych wojaży stopniowo się wykruszali. Powody były przeróżne: ten zmienił pracę i nie dostał urlopu, tamten nie mógł czy nie chciał... Specjalnie mnie to zresztą nie martwiło - zdążyłem posmakować dalekiej jazdy w grupie i wiem, że taki rodzaj podróżowania oprócz niewątpliwych zalet ma także kilka bardzo słabych stron. Dodatkowo byłem ogromnie ciekawy, jak to będzie - tylko ja, motocykl i droga. Długa droga...

Tak mniej więcej wyglądała moja sytuacja w dniu poprzedzającym wyjazd. A start się opóźniał. Pierwotny plan był następujący: wyprawa rozpocznie się od Pikniku, który jak pewnie jeszcze pamiętacie, miał zacząć się w sobotę w okolicach Łodzi. Popiknikujemy - następnie już sam ruszę dalej, w kierunku litewskiej granicy. Potem się zobaczy.

Tymczasem pogoda namieszała wszystkim nam w planach. Piknik został przełożony a ja, z nosem przyklejonym do okna wegetowałem, czekając na koniec ulewy. Minął deszczowy weekend, wydawało się, że opady się kończą. Ostateczną datę wyjazdu wyznaczyłem sobie najpierw na wtorek, ale z powodu wątpliwej pogody zdecydowałem się przesunąć ją na środowy poranek. Jeszcze idąc spać byłem przekonany, że nazajutrz wyjadę w kierunku Litwy. Niestety - późnym wieczorem coś mnie podkusiło żeby ostatni raz zerknąć na prognozę. I wtedy się załamałem - na wschód od Łodzi potop! W całej Polsce wschodniej ma ostro lać i to kilka dni! Wszystko nie tak! :(

Nazajutrz bez większego zastanowienia zmieniłem plany. Czekać dłużej nie było na co, więc rano odpaliłem Iża i wyruszyłem przed siebie - w jedynym kierunku gwarantującym dobrą pogodę, czyli na północny zachód. Wyjechałem bez specjalnego pomysłu na to, co będzie dalej. Byle odjechać.

Pierwszy postój - Wolsztyn. Byłem tu w maju, spodobały mi się spokojne boczne kręte drogi, których pokonywanie tak bardzo mnie odpręża. O to chodziło!

Na stacji benzynowej w Wolsztynie nabyłem laminowaną mapę Polski, wystarczająco szczegółową żeby spokojnie z niej korzystać podczas jazdy. Powiem krótko: REWELACJA! Jazda z taką mapą okazuje się wielką przyjemnością. Pomimo stosunkowo małej skali (co ma także dobrą stronę - widać duży obszar, a to przydatne podczas jazdy) nie zgubiłem drogi w żadnym momencie wycieczki i zawsze panowałem nad sytuacją. Jednym słowem znalazłem rozwiązanie dla mnie idealne. Żadnych GPS-ów na Iżu!

Świebodzin. Tego wielkiego stracha na wróble nie sposób przeoczyć. Mikrus to on nie jest - sądzę, że jego zasięg skuteczny może obejmować nawet całe województwo! Patrząc na ten gigantyczny posąg przypomniałem sobie słowa piosenki Dezertera o Pałacu Kultury: "Jak śmiesznie przy tym głazie wyglądasz, robotniczy darmozjadzie...."

I tak właśnie sobie jechałem przed siebie. Moje samopoczucie poprawiało się z każdym kilometrem zostawionym za plecami - Iżyk mruczał basowo a ja oglądałem kolejne miejscowości: Sulęcin, Gorzów, Myślibórz, Szczecin...

Zaczęło robić się późno, najwyższy czas pomyśleć o noclegu.
Lubczyna to mała wieś położona na wschodnim brzegu jeziora Dąbie, kilkanaście kilometrów na północ od Szczecina. Biwakowalem tam kiedyś (całe wieki temu), dlatego dziś zdecydowałem się sprawdzić, co się zmieniło od tamtego czasu. Okazuje się, ża przystań nadal funkcjonuje, więc postanowiłem spróbować szczęścia. Po krótkiej rozmowie z wachtowym już wiem, ze będzie dobrze. Pomimo braku pola namiotowego dostaję pozwolenie na rozbicie obozu tuż przy brzegu jeziora!

Motocykl spędził noc w hangarze wśród sprzętu pływającego. Ten to dopiero ma farta!

Nazajutrz, w warunkach biwakowych zabieram się do usunięcia pierwszej awarii. Jeszcze w Szczecinie (20km przed metą) kontrolka ładowania przestała gasnąć podczas jazdy. Zabrałem zapasową puszkę prądów więc bez paniki dojechałem do mety i postanowiłem zająć się problemem dopiero po odpoczynku.

Okazało się, że podstawa reglera trochę się rozkawałkowała i coś zwierało. Na szczęście odłamane fragmenty bakelitu nie wypadły podczas jazdy. Mam czas i wszystko co potrzebne żeby naprawić regulator, więc z przyjemnością zabieram się do pracy. Po sklejeniu podstawy i podłączeniu instalacji ładowanie jest znowu jest takie, jak być powinno. Jedziemy dalej.

Wolin. Tych wentylatorów stoi nad morzem cała masa. Dziś w końcu zrozumiałem jak to z nimi jest. Kiedy je włączą - wtedy nad morzem wieje. Kiedy śmigła się nie kręcą - jest spokój. Dziś wiatraki były wyłączone, więc nad morzem na pewno będzie bezwietrznie. ;)

Tak wygląda stanowisko dowodzenia moim krążownikiem. W centralnym miejscu widzimy pulpit nawigacyjny, po prawej (na zbiorniku paliwa) zamontowana jest dźwignia klimatyzacji. To skomplikowane urządzenie wentylacyjne pracuje w czterostopniowym systemie nawiewnym. Podczas podróży z reguły eksploatuję ją w położeniu maksymalnym, ustawiając dźwignię na zbiorniku na pozycję nr 4. Wówczas chłodzenie jest najskuteczniejsze a komfort podróży zdecydowanie najwyższy. :D

Żeby dostać się do Świnoujścia muszę skorzystać z darmowej przeprawy przez ujście Odry. Jadę więc w kierunku promu ale mina mi rzednie, gdy na elektronicznej tablicy informacyjnej czytam, że czas oczekiwania na wjazd na pokład wynosi około 45 minut. Czekanie znudziło mi się już po minutach trzech, dlatego, mamrocząc pod nosem zasłyszane gdzieś "Służbowo! Na statek!" wbiłem się na początek chyba dwukilometrowej kolejki aut. Po chwili jestśmy już zaokrętowani. Można płynąć, kapitanie!

Świnoujście jak Świnoujście. Dojechałem do plaży, szału nie ma - ludzie łażą, statki pływają. Jedząc spóźnione śniadanie zamieniłem kilka słów ze starszą panią, która udostępniła mi kawałek zajętej wcześniej ławki. Gapiąc się na morski horyzont gawędzimy o tym, komu bardziej nie podobają się zmiany jakie nastąpiły.

Czas wracać na stały ląd. Tym razem kolejka do promu jest zdecydowanie mniejsza. Jest jeszcze zbyt wcześnie na powrót, miasto opuszczają tylko niespełnieni plażowicze jak ja. Tym lepiej.

Postanowiłem udać się na wschód, drogą wzdłuż wybrzeża. Jedzie się przyjemnie, ruch na szosie jest na tyle nieduży, że można się zapomnieć i skoncentrować na kontemplowaniu krajobrazu. Droga wije się leniwie - trochę lasu, pól, jakieś górki, dołki, zakręty. Pełen relaks.
Trzęsacz. Słynna ruinka - tylko tyle zostało z czternastowiecznego gotyckiego kościoła, który gdy został zbudowany, znajdował się pośrodku wsi, 2 kilometry od brzegu morza.

Cieszy mnie ten widok. Gdy byłem tu poprzednio, ruinka nie była tak porządnie zabezpieczona przed podmywaniem i naprawdę groziło jej osunięcie. Teraz ma parę lat spokoju.


Niechorze. Pomimo wczesnej pory i możliwości ujechania jeszcze wielu kilometrów, właśnie tu decyduję się zakończyć dzisiejszy etap. Camping pod latarnią morską okazał się dobrym wyborem - dziś jest tu cicho i spokojnie.
Czas rozbić obóz i wyskoczyć nad morze. Powoli dochodzę do wprawy rozkładaniu namiotu. Ten mikrus to nowy nabytek i już chyba umiem rozłożyć go bez wykonywania zbędnych czynności. Ciekawi mnie tylko jedno - jak sprawdzi się w deszczu.

Latarnia w Niechorzu - jedna z wyższych na polskim wybrzeżu. Sapiąc, z trudem wdrapałem się na górę. Pokonanie każdego z dwustu dziesięciu stopni okazało się dziś sporym wyzwaniem. Na szczęście rano włączyli wentylatory - na górze wieje, aż miło.

Przyznam, że spodziewałem się większego ścisku na plaży. Jednak okazało się, że odpowiednio wybierając ujęcie można zrobić nawet fotkę bezludną. :)


Latarnia by night zatraca swoją pierwotną funkcję (w sumie komu pływającemu po morzu dziś potrzebna latarnia, gdy ma GPS na łajbie?) i zamienia się w wielki komercyjno-wczasowy miecz świetlny Jedi. Sam nie wiem, czy mi się to podoba - organizm reaguje chyba z pewną rezerwą.

Wieczór jest dziś bardzo sympatyczny - camperujący po sąsiedzku Adam zaprasza na świeżo złowioną smażoną flądrę, którą właśnie przyrządziła jego żona Kasia. Miło jest spotkać bratnie dusze, tematów do pogadania nam nie brakuje. Nie tylko ja jestem w podróży przed siebie... Zrobiło mi się jeszcze bardziej miło, gdy po powrocie zobaczyłem Adama na naszym forum! A ja naprawdę nie wspomniałem, że ono w ogóle istnieje!

Następnego dnia wyruszam w kierunku Helu. Zamierzam przelecieć możliwie blisko linii brzegowej, przez wszystkie nasze "kurorty" kebabem i watą cukrową pachnące. Omijam tylko te miejscowości do których nie da się wjechać jedną, a wyjechać inną drogą. Rowy, Łeba - sorry. Nie tym razem.

Ustka, pierwszy dziś dłuższy postój. W przeciwieństwie do "westernowych" miejscowości z jedną przelotową uliczką, Ustka to prawdziwe miasto rybackie. Dlatego mój postój mógł odbyć się w tylko jednym miejscu - w porcie.


Pogadałem z rybakami, w pobliskiej smażalni zżarłem wielkiego pysznego dorsza. Fajnie jest, ale droga wzywa. Meta dziś na Helu a do półwyspu mam jeszcze calkiem spory kawałek.


Około 18.30 melduję się w helskim porcie rybackim, czyli w tym samym miejscu, w którym dwa lata temu podczas naszej wycieczki z Gacą zrobiliśmy pierwsze foty.

Tym razem po minucie od zatrzymania silnika podjechał quadem umundurowany koleś z wąsem i zaczął marudzić coś o mandacie. Dziad nie dał mi się nacieszyć tym miejscem, muszę się zwijać. Jadę więc na zaprzyjaźniony (jedyny zresztą w Helu) camping. Czas rozbić obóz.

Rozłożyłem namiot i udałem się kierunku knajpy z zimnym piwem i internetem. Po chwili niebo pękło na pół i rozpoczęła się krótka, ale bardzo żywiołowa ulewa. Nie zapomniałem o Iżu - mój motocykl spędził ją również we własnym domku - oba (mój i Iża) miały dziś swój chrzest bojowy i oba spisały się bez zarzutu.

Po godzinie ostrej pompy jest po wszystkim, w końcu można poszwędać się po mieście. Spacer zacząłem od portu. Tutaj, wraz niewielką grupką widzów obejrzałem spektakl plenerowy pt. "Rozładunek trawlera".


Oto bohaterowie przedstawienia:

Port:

Ulica Wiejska - helskie Krupówki:

W nocy jeszcze popadało, ale już wiedziałem, że nie ma się czego obawiać. Leżąc w moim małym szmacianym pokoiku z wielką satysfakcją wsłuchiwałem się w dochodzące z zewnątrz dźwięki ulewy. W środku sucho, ani kropli wody! To bardzo dobra wiadomość.

Rano szybko się zwinąłem. Trzeba wcześnie wystartować, dziś zapowiada się długi dzień. Opuszczanie mierzei helskiej ma sens wyłącznie w godzinach porannych - potem można ugrzęznąć w długim korku. Drogi alternatywnej nie ma.

Zatory zaczęły się w okolicach Pucka, w Redzie ruch kołowy zamarł zupełnie. Na szczęście motocyklem mogłem to wszystko ominąć. Omijam także aglomerację trójmiejską, kierując się na Obwodnicę. Odkręciłem do oporu i aż do Pruszcza (przegapiłem zjazd na drogę nr 7 - strasznie tam rozkopane wszystko i chyba pozdejmowali oznaczenia dróg) leciałem na maksymalnej prędkości. Jazda taką drogą to nuda jak cholera. Nie mogłem się doczekać końca tej mordęgi.

Mówiąc szczerze to ten etap wyprawy zaczął się dla mnie dopiero po zjeździe z obwodnicy Trójmiasta. Kontynuując jazdę wzdłuż linii brzegowej wróciłem do Sobieszewa i tu, najpierw mostem pływającym przez Martwą Wisłę a potem promem (płatnym) w Świbnie przeprawiłem się przez Ujście Wisły.

Przekop Wisły, Świbno. Płyniemy promem. Szeroko...


Przez Stegnę i Nowy Dwór Gdański docieram do rogatek Elbląga, tam tankuję i konsekwentnie kieruję się na wschód. Po chwili jestem na Warmii. Jedzie się mi bardzo dobrze. Warmia to chyba najbardziej nieucywilizowany obecnie fragment Polski. A ja bardzo lubię nieucywilizowane fragmenty Polski...

W Lidzbarku Warmińskim robię sobie krótki postój na rozprostowanie nóg. Jak Dżin z butelki, nie wiadomo skąd pojawia się wiekowy tubylec bez zęba na przedzie, który kiedyś też miał takiego Junaka. Miło! ;-)

Nie zwalniam tempa i po niedługim czasie jestem już na Mazurach. Tu właśnie przebiega historyczna granica oddzielająca Warmię i Mazury.

Sanktuarium w Świętej Lipce - święte i osłonięte.

Mijam podkętrzyńskie bagna.

Około 18.00 docieram do Gierłoży. Jest późno, więc udaję się na przyśpieszony oblot Wolfsschanze - wschodniofrontowej kwatery wojennej Hitlera. Szaniec zapamiętałem jako miejsce posępne, emanujące jakąś niedobrą energią. I tym razem czuję się podobnie - widać coś jest na rzeczy.

Pomimo obłędnej ilości materiałów wybuchowych którymi najpierw Niemcy, a po wojnie Polacy i Rosjanie próbowali zrównać z ziemią to miejsce, Wilczy Szaniec trzyma się całkiem dobrze. Kilkunastometrowej grubości, nierzadko dwuwarstwowe (bunkier w bunkrze) betonowe mury okazały się trwalsze niż Tysiącletnia Rzesza.

Obiekt nr 13 to domek Wodza. Chyba najbardziej masywny - został mocno nadwyrężony, ale ciągle istnieje.

Typowy obrazek w polskich "muzeach militarnych" - wrak ruskiego boksera ze śmigłem na baku udający "Wermachta". Gdyby von Stauffenberg mógł wówczas uciec tą "Beemką" być może dziś pisalibyśmy na forum DKW? Ciekawe, w jakim języku? :)

Zrobiło się późno, czas wyciągnąć podwozie i podejść do lądowania. Dziś zamierzam zanocować w okolicach Giżycka. Dojechałem więc do miasta i bez zastanowienia udałem się w kierunku wskazanym przez pierwszy napotkany campingowskaz. Zaprowadził mnie on 10km na północ, a metą etapu okazało się gospodarstwo agroturystyczne położone na totalnym zadupiu, przy jakimś dużym stawie. Ok, może być i tak. Po kwadransie namiot jest już rozbity a motocykl rozpakowany z bambetli. Nabieram perfekcji! ;)

W tej dziczy (i o tej porze) nie sposób było zaopatrzyć się w zakupy kolacyjne. Widząc moją smętną minę Gospodyni ugościła mnie kanapkami i pysznym sękaczem. Oj, przyznam że poczułem się wtedy bardzo dopieszczony. ;) Ludzie to jednak dobrzy ludzie są, bez dwóch zdań.

Rano zauważyłem że jedna ze tylnych szpilek mocujących silnik do ramy nie ma nakrętki.

Nie mam zapasowej a sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że jest to nakrętka M10 z gwintem drobnozwojowym. Na szczęście Gospodarz ratuje mnie śrubą M10 z nakrętką, którą tymczasowo zakładam na dolnej półce a pozyskaną stamtąd nakrętką z drobnym gwintem ustalam silnik w ramie. Uff...

Patrząc na mapę zastanawiam się, dokąd teraz jechać. Mazury południowe znam, więc chyba to oczywiste że trzeba uderzyć na północ. Węgorzewo? Tak, to bardzo dobry kierunek!.

W Gołdapi zatrzymałem się pod odnowioną wieżą ciśnień, która obecnie spełnia funkcję miejskiego punktu widokowego.

Wewnątrz (co zaskoczyło mnie zupełnie) znajduje się oszklona nowoczesna winda. :) Wchodzę, naciskam przycisk z numerem 5 i po kilku sekundach jestem na górze. A na górze kawiarnia i taras widokowy.

Widok z wieży jest rozległy, choć bez znajomości okolicy trudno stwierdzić, gdzie patrzeć, żeby zobaczyć. Miałem trochę szczęścia - załapałem się na wykład autochtona, który swoim znajomym opowiadał, co widać. Te lasy na horyzoncie to już zagranica. Rosja znaczy. :)

O kamiennych wiaduktach kolejowych w okolicach Gołdapi słyszeli chyba wszyscy. Większość kojarzy tylko te największe, w Stańczykach. Warto jednak wiedzieć, że takich obiektów w tej okolicy jest więcej. W poszukiwaniu pierwszego wiaduktu wjechałem do lasu. Znalazłem go dopiero po kwadransie błądzenia. Nie pokażę jego fotki ponieważ byłem na koronie a dodatkowo wiadukt był bardzo zarośnięty. Wytrwali poradzą sobie szukając w Googlach. Hint - wiadukt Botkuny.

Jakoś nie lubię wracać drogami którymi przyjeżdżam, dlatego i tym razem decyduję się jechać przed siebie - borem-lasem - w końcu przecież muszę trafić na szosę. Dzięki temu przejechałem chyba ze 20km piękną piaszczystą leśną ścieżką. Morenowy, mocno pagórkowaty teren daje dużo frajdy z jazdy. A zielony przecież uspokaja, to wszyscy wiedzą. ;)

Żeby zobaczyć wiadukt w Kiepojciach wystarczy na chwilę zjechać z głównej drogi, już po kilometrze łatwego szutru jesteśmy na miejscu. W okolicy, kilkaset metrów dalej znajduje się podwójny most podobnej konstrukcji i gabarytów, niestety dowiedziałem się o tym dopiero w domu. No cóż, może następnym razem go zobaczę...

Stańczyki. Ten widok kojarzy prawie każdy.
Wiadukty nieczynnej linii kolejowej Gołdap - Żytkiejmy (31km). Mosty w Stańczykach są najwyższymi na linii i jednymi z najwyższych w Polsce. Długość - 200m i wysokość 36m. Konstrukcja żelbetowa, pięcioprzęsłowa o równych 15m łukach. Architektura charakteryzuje się doskonałymi proporcjami a filary ozdobione są elementami wzorowanymi na rzymskich akweduktach w Pont du Gard. Stąd nazwa - 'Akwedukty Puszczy Rominckiej'. (www.mazury.info)

Mosty w Stańczykach to obecnie obiekt prywatny. Teren jest wygrodzony i za wszystko, łącznie z zaparkowaniem pojazdu trzeba zapłacić. Nie mam dziś ochoty na łażenie, poprzestaję jedynie na kilku pamiątkowych fotkach. Lecimy dalej.

Trójstyk granic w Bolciach k. Wiżajn to ostatnio popularne miejsce forumowych wycieczek. Nie mogłem więc nie zajrzeć tam i ja. :)

Rosyjska cześć "tortu" odznacza się bardzo wyraźnie od polskiej i litewskiej - wysoki płot i metalowe zasieki skutecznie zniechęcają do przekraczania tej granicy. Właścicielka pola, na którym znajduje się obelisk pouczyła mnie, żeby zachowywać się tam spokojnie i nie łazić po części rosyjskiej. Pogranicznicy reagują podobno szybko i nerwowo. ;)

Sejny. Nie należę do entuzjastów zwiedzania obiektów sakralnych, ale przemogłem się i zajrzałem do tutejszej Bazyliki. Ten barokowy kościół o bryle charakterystycznej dla terenów Wschodniej Polski słynie z szafkowej figury Matki Boskiej. Moją uwagę przykuły także okazałe organy.

Nieocenionej wartości historycznej, łaskami słynąca figura Matki Boskiej Sejneńskiej z Dzieciątkiem, będąca przedmiotem kutlu religijnego w Bazylice Mniejszej p.w. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Sejnach, króluje i patronuje tej ziemi od 1603 roku. Figura należy do jednego z trzech znanych typów figur szafkowych Madonny. Jej powstanie zawdzięczamy nieznanemu rzeźbiarzowi z Gdańska prawdopodobnie w pierwszej połowie XV wieku, w okresie pobytu krzyżaków na ziemiach polskich. Obok sejneńskiej, zachowały się jeszcze 4 tego typu figury: w Lubieszowie, Konówce, ponadto po jednej w Muzeum Cluny we wschodniej Francji i Muzeum Narodowym w Norymberdze, ta ostatnia także pochodzi z Polski.

Figura posiada 166 cm wysokości (bez korony), jest misternie wyrzeźbiona w lipowym drewnie i przedstawia postać Matki Boskiej siedzącej na tronie bez oparcia. Na prawym kolanie stoi Dzieciątko Jezus w szatach. Matka Boska prawą ręką podtrzymuje Dzieciątko, zaś w lewej dłoni trzyma jabłko. Rzeźba otwiera się na boki od szyi Matki Boskiej, aż do podstawy tworząc tryptyk.

Wewnątrz płaskorzeźba wyobraża Boga Ojca siedzącego na tronie z rozłożonymi ramionami, w których trzyma krucyfiks. Nad głową Boga Ojca Duch Święty w postaci gołębicy. Na otwartych bokach widnieją malowidła 27 postaci, 14 po prawej i 13 po lewej stronie. Pośród tych postaci dostrzegamy dwóch rycerzy krzyżackich
(www.sejny.info.pl)

Nie dało się jechać dalej na wschód, więc skręciłem w prawo. Od teraz kieruję się na południe. :)

Dziś biwakuję pod Augustowem, na campingu nad jeziorem Białym. Jest niedzielny wieczór, lokalne "młode wilczki" kończą weekendowy pobyt nad wodą, pakują się w swoje Golfy 2 i wracają do domów. Po godzinie od mojego przyjazdu cichnie ostatni subwoofer rzygający ciągle bardzo popularnym w tej części Polski klasycznym disco polo. W końcu nastaje błoga cisza. :)

Oto moje obwoźne stanowisko ładowania akumulatorów. Patent znakomicie sprawdził się w długiej podrózy, nie zabrakło mi prądu ani w aparacie ani w telefonie. W motocyklu też nie. :)

Płaska - jedna z wielu śluz na Kanale Augustowskim, które minąlem. Jest jeszcze wcześnie, nie widać wielkego ruchu na wodzie.

Śluzę otwiera się i zamyka ręcznie, tak jak w czasach, gdy ją wybudowano.

Mijam Lipsk i kieruję się do Dąbrowy Białostockiej. Kilometr lub dwa za miastem zjeżdżam na chwilę z drogi asfaltowej i docieram do punktu widokowego w Biebrzańskim Parku Narodowym. Z góry jednak dziś widać niewiele - korony drzew po horyzont, zero Biebrzy. Być może jesienią czy zimą udałoby się zobaczyć coś więcej.

Kilka kilometrów na wschód od Sokółki leżą Bohoniki. Ta maluteńka wieś zamieszkała jest przez muzułmańską mniejszość tatarską, która otrzymawszy ten teren od króla Sobieskiego jako zadośćuczynienie za niewypłacony żołd, osiedliła się tu w 1639 roku. Tutaj właśnie znajduje się jeden z dwóch meczetów tatarskich na Podlasiu. Drugi, słynny z niedawnej wizyty angielskiej pary ksiązęcej, położony jest 30km na południowy wschód - w Kruszynianach.

Jestem dziś jedynym gościem w Bohonikach, mam cały meczet (właściwie całą wieś również) tylko dla siebie. Po obowiązkowym zdjęciu obuwia mogę zajrzeć w każdy zakamarek!

Od Pana Tatara otrzymuję pozwolenie na wykonanie fotki zabytkowej, 150-letniej Księgi Koranu. Oczywiście w ciszy, skupieniu i bez flasha.

W położonym naprzeciwko meczetu Domu Pielgrzyma mam przyjemność skosztować przysmaków lokalnej kuchni. Nie, nie zamówiłem tatara. :) Wybrałem sobie pieroga z mięsem - warstwowe ciasto drożdżowe przekładane chyba wołowiną. Pycha, mówię Wam! :)
Korzystając z okazji wymęczyłem Pana Tatara, ktory chętnie odpowiadał na moje pytania. Nie jest wesoło. Coraz trudniej jest im kultywować tradycję, coraz więcej ludzi opuszcza wieś szukając szczęścia w szerokim świecie. Rdzennych Tatarów zostało w Bohonikach tylko siedmioro...

Rozmawiamy również o tym, jak ekumeniczny jest ten wyjątkowy region Polski. Islam, Prawosławie, Judaizm i Katolicyzm współegzystują na tych terenach w harmonii i tolerancji od wieków. Bardzo ujęło mnie to, z jaką sympatią Pan Tatar odnosił się do Braci Starozakonnych (jak ich sam nazywał). Ech, gdyby taki szacunek panował w całym tym pokręconym świecie...

Pomijając wszystko, o czym wspomniałem wcześniej, Bohoniki ujmują swoją tradycyjną drewnianą architekturą. Cała wieś wygląda dokładnie tak, jak ten domek. Pięknie wygląda.

Niektóre drogi na Podlasiu (te zaznaczone na mojej mapie) są zwykłym traktem bitym, po którym można przemieszczać się całkiem komfortowo. Jedynym problemem jest kurz - po 10 kilometrach przejechanych na pełnej prędkości Iż zrobił się jasnoczarny. Żebyście widzieli ten tuman pyłu, który wzbiłem! :) Wieczorem do mycia zębów dojdzie dziś nowy punkt programu: szorowanie Iża. :)

Supraśl. Muzeum Ikon było jednym z nielicznych punktów trasy, które od początku planowałem odwiedzić. Tak właśnie wygląda wejście do prawosławnego Monasteru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, na terenie którego znajduje się Muzeum.


Monaster zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Podoba mi się prawosławna lapidarność przekazu, jakże odmienna od często mało kojarzącej się z duchową sferą życia estetyką sakralnej architektury katolickiej. Dotyczy to zwłaszcza baroku, którego jakoś zupełnie nie ogarniam.

Po raz kolejny okazało się, że mogę sobie planować, a wyjdzie i tak inaczej niż chciałbym. W poniedziałki Muzeum Ikon jest nieczynne. Cóż, takie jest życie. Nie ma co marudzić, jest powód, żeby tu kiedyś wrócić.

Hajnówka. Prawosławny Sobór Świętej Trójcy wprawia mnie w osłupienie i zachwyt zarazem. Ten wybudowany w latach 80-tych moloch może pomieścić nawet 5000 wiernych! Sobór jest jednym z nielicznych dowodów na to, ze współczesna architektura sakralna może być interesująca i niebanalna. Zazwyczaj jest tym bardzo słabo...

Powoli dojeżdżam do mety dzisiejszego odcinka. Jeszcze przed Białowieżą napotykam na pierwszego i (nie liczę dwóch puszkowych, które kupiłem na kolację) jak się potem okaże - jedynego żubra. Zresztą nawet ten okazał się być tylko repliką. Oryginalny pomnik postawiony w celu upamiętnienia polowania cara Aleksandra II w październiku 1860 roku, po wielu zawirowaniach (najpierw zdobił ulice Moskwy a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości także dziedziniec Belwederu) stoi od 1928 roku w letniej rezydencji Prezydentów w Spale.

Po założeniu obozu Iż został rozkulbaczony, więc korzystając z wolnego popołudnia przegoniliśmy się po białowieskich okolicach.

Tak wygląda wejście do Parku Narodowego. Wiem, na pewno tuż za rogiem czai się stado żubrów ale beż Iża nie idę. Nie ma mowy! :)

Panie! 4 kilometry stąd zarzyna się Azja! Taką właśnie odpowiedź usłyszałem na pytanie "Przepraszam, ile do granicy?" zadane tubylcowi. :) Pojechałem więc zobaczyć Azję. To prawda, granice państwa w naszej okolicy wyglądają zupełnie inaczej.

Coś w tym jest. Patrząc na ten zakratowany świat zaczynam czuć się lekko nieswojo a myśli krążą wokół ciemiężonego narodu Korei Północnej. Zarządzam więc odwrót. Ku Europie! :)

Nazajutrz, wydostając się z Białowieży muszę wrócić do Hajnówki. Tam spotyka mnie bardzo sympatyczna przygoda. Już na wylotówce na Kleszczele, nagle drogę zajeżdża mi jakiś dostawczak i prawie jak w gangsterskim filmie, spychając na pobocze zmusza do zatrzymania się. Po chwili otwierają się drzwi i z kabiny wytacza się starszy, zażywny jegomość, który z szerokim uśmiechem, przepraszając za kontrowersyjny styl rozpoczęcia naszej znajomości opowiada, jak mnie zauważył, a potem gonił przez pół miasta. Mówi też że ma sześć takich Iży i uśmiechając się od ucha do ucha cierpliwie czeka na moją reakcję. A ta mogła być tylko jedna. Jedziemy! Prowadź Pan! :)

No więc dojechaliśmy. Pan Bazyli otworzył garaż a wtedy spadły mi kapcie z wrażenia. W środku znajdowało się chyba z 10 motocykli, wszystkie odremontowane. Rzeczywiście - widzę pięć 49-tek, każda na chodzie, dane mi było to osobiście sprawdzić! Poza tym stoją dwa Sporciaki, jest jakaś IFA, są jakieś małe ruskie pierdziaki podwieszone pod sufitem. Dodatkowo chyba tona części zamiennych. Poczułem się wtedy jak Ali-Baba w Sezamie pełnym drogocennych skarbów. :)

Po pewnym czasie okazało się że istnieje jeszcze jeden garaż...

...i jeszcze jeden. Czuję przez skórę że to wcale nie było wszystko, co było do obejrzenia! :)

Spędziłem u niego bite dwie godziny. Pan Bazyli ma problemy z dystansowaniem iżowej skrzyni więc wymądrzyłem się trochę tłumacząc mu cierpliwie jak to się robi. Z Hajnówki wyjeżdżam obdarowany upominkiem w postaci garści iżowej biżuterii i uśmiechem od ucha do ucha, który długo jeszcze zdobił moją gębę. Jak ja lubię takie klimaty! :)

Grabarka - Święta Góra Prawosławia. Już się przyzwyczaiłem, że wszystkie miejsca które odwiedzam są wyludnione i ciche. Tu jest podobnie, co mnie bardzo cieszy.

Zwiedzanie rozpocząłem od degustacji Świętej Wody zaczerpniętej z widocznej na pierwszym planie studni. Nieśmiertelnym pewnie się przez to nie stałem ale być może żadna zaraza mnie teraz przez jakiś czas nie napocznie. :)

Wnętrze kopuły którą osłonięta jest studnia pokryte jest bardzo efektownymi malowidłami.

Cerkiew Przemienienia Pańskiego, odbudowana po pożarze na miejscu poprzedniej, która podpalona spłonęła doszczętnie jedenaście lat temu.

Wnętrza cerkwi nie można fotografować. Uszanowałem ten zakaz ograniczając się do dokumentowania szczegółów dostępnych z zewnątrz. Poniżej - Święci Piotr i Paweł z drzwi wejściowych.

Krzyże wotywne przynoszone są i stawiane przez pielgrzymów w intencjach wszelakich - jako pokutę za grzechy, podziękę za otrzymane łaski, prośbę o uzdrowienie itd.

Rozmiary są różne - od malutkich krzyżyków po ogromne, kilkumetrowe krzyżory. Są krzyże drewniane, kamienne i stalowe. Podobno obecnie jest ich ok. 10.000 i ilość stale rośnie.

Co dalej? Postanawiam trzymać się granicy. Kieruję się więc w stronę Terespola.

Sarnaki. W centralnym miejscu głównego placu widzę bardzo niecodzienny monument. Jest nim kilkumetrowej wysokości betonowy ogon rakiety wbity w ziemię. Zatrzymuję się zaintrygowany - trzeba zbadać bliżej ten na pierwszy rzut oka bardzo surrealistyczny obiekt.

Okazało się że jest to pamiątka mało znanego epizodu, który rozegrał się na tych terenach w czasie drugiej wojny światowej. W 1944 roku, trzysta kilometrów stąd, w poddębickiej wsi Blizna Niemcy testowali przeniesiony z bombardowanego Peenemünde program badawczy rakiet V2. Odpalane w Bliźnie rakiety spadały w tej właśnie okolicy a lokalne oddziały partyzanckie przechwytywały je przed stacjonującymi tu oddziałami niemieckimi i z narażeniem życia dostarczały najważniejsze elementy tej cudownej broni aliantom. Jedną z takich właśnie rakiet, dokładnie w pozycji w jakiej ją znaleziono kilka kilometrów od Sarnak uwiecznił ów pomnik.

Tego oto jegomościa znalazłem nad Bugiem. Czołg stacjonuje w okolicy zupełnie niezamieszkałej, w szczerym polu pod lasem. Oczywiście lufa wycelowana na Berlin. :)

Gdzieś koło Terespola jest sobie wieś o nazwie Neple. Za czasów komuny żołnierze LWP postawili tam czołg T-34, taki sam co z "Czterech pancernych i psa". Miał to być dar dla tubylczej ludności. Czołg postawiono na cokole a lufę skierowano na zachód. Miejscowi nocami w stanie wskazującym na spożycie alkoholu bawili się w wykręcanie lufy na wschód. Po każdym takim zdarzeniu we wsi zjawiali się żołnierze, którzy przestawiali lufę na "słuszny kierunek". W końcu po którym z rzędu incydencie przyjechały wkurwione trepy ze spawaczem i przyspawały lufę do korpusu. (znalezione w sieci)

Kodeń. Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej - Królowej Podlasia i Matki Jedności.

Jazda wzdłuż Bugu trochę mnie rozczarowała, przyznaję. Mijam kilkadziesiąt identycznych małych miejscowości w których nie ma nic, co wywołałoby chęć zatrzymania się tam choćby na moment.
Sobibór. Tu właśnie wypadł mi postój przywracający krążenie w kończynach dolnych. Nie, nie będzie oglądania obozu zagłady. To nie ta wyprawa. :)

Przed Hrubieszowem, w okolicy Dubienki w końcu mam dość. Ląduję w pierwszym napotkanym gospodarstwie agroturystycznym. Okazuje się, że wynajęcie pokoju nad Bugiem jest tańsze niż opłata za miejsce na polu namiotowym nad Bałtykiem. :) Dziś będzie więc wypas - w końcu wyśpię się w prawdziwym łóżku!

Następnego dnia budzę się z poczuciem, że trzeba dojechać w Bieszczady. Wyjeżdżam wcześnie, choć to tylko 300km. Dzięki temu będzie dużo czasu na powałęsanie się po okolicy.

Docieram do Przemyśla, słynnego m.in. ze świetnie zachowanych obiektów fortecznych austro-węgierskiej twierdzy z początku ubiegłego wieku. Są one rozsiane po całym mieście, więc wiem, że jadąc zgodnie z planem trasy, w końcu się natknę na jeden z nich.

Tak właśnie się stało. Zatrzymuję się pod wartownią przy zachodniej bramie wjazdowej do miasta. Ledwie zaparkowałem motocykl i zdjąłem kask a już z baszty wyleciał ku mnie jakiś starszy jegomość. Wyciągnął rękę na powitanie i się przedstawił: "Nazywam się Józef Szwejk." Cholera, mówiąc szczerze, na żywo jakiś taki niepodobny. Inaczej go sobie wyobrażałem.

Jak zwykle mam szczęście. Okazuje się, że akurat ta baszta jest siedzibą Przemyskiego Stowarzyszenia Miłośników Dobrego Wojaka Szwejka. Od zawsze byłem nieświadomym sympatykiem, a dziś mam szansę zostać oficjalnym członkiem Klubu Miłośników Szwejka! I będę miał na to papiery!

Tak wygląda jedno z kilku pomieszczeń Stowarzyszenia. Wewnątrz zgromadzono wiele pamiątek dotyczących zarówno samego bohatera legendarnej powieści Haska, jak i tych związanych z Przemyślem z czasów CK Monarchii.

Pan Szwejk poświęca mi pół godziny, opowiadając o Twierdzy i Przemyślu. Widać, że to pasjonat tego rodzaju działalności. Wie chłop dużo i ume to przekazać.

Na koniec otrzymuję imienną legitymację członka Stowarzyszenia, taką z numerem i stemplami. Muszę przyznać, że bawiłem się świetnie. Uzewnętrzniłem więc moje dobre samopoczucie poprzez dokonanie wpisu w księdze pamiątkowej, widocznej na fotce. To właśnie na niej pan Szwejk wypisuje moją "ledykimację".

Wczesnym popołudniem docieram w Bieszczady. Miało być kręcenie się po okolicy, ale dziś mi się nie chce. Uderzam prosto do Teleśnicy, gdzie u poznanych w zeszłym roku Kasi i Rafała zamierzam się zadekować na jedną noc.

Okazuje się, że pomimo tego, że najeżdżam ich zupełnie niezapowiedziany, zostaję bardzo miło przywitany i ugoszczony! Motorek został odprowadzony do stajni a my gadaliśmy do późna w nocy. Tak, Sokole Gniazdo było i ciągle jest dla mnie miejscem pełnym dobrej energii.

Wieczorem korzystam z dobrodziejstw cywilizacji i sprawdzam prognozę pogody na najbliższe dni. Nie jest dobrze, Zapowiadane są Thunderstorms i Heavy Rains. Zastanawiam się, co robić. Chciałem przelecieć górą, przez Ustrzyki Górne i Cisną, ale jeżeli będzie lało, będe raczej zmuszony zmienić plany. Nic dziś nie wymyślę, muszę poczekać z decyzją do rana.

Rano nie lało ale też i nie było szału pogodowego. Nie ma co narzekać - trzeba trzymać się pierwszej wersji. Kierunek - Ustrzyki Górne! Najwyżej zmoknę.

Lutowiska. Punkt widokowy na główne pasmo Bieszczad to stały punkt programu chyba każdej przejeżdżającej tamtędy wycieczki. To dziwne, ale wbrew prognozom z każdą chwilą pogoda robiła się coraz lepsza.

Jazda trasą Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej jest bardzo odprężająca. Droga jest gładka, widoki zmieniają się bardzo często, ruch znikomy. Gdybym tam mieszkał, zaliczałbym taką pętlę codziennie :)

Postój przed Wetliną.

Opuszczam Bieszczady pełne słońca i kieruję się na zachód. Zamierzam skorzystać z okazji i zanocować u krewnych, których mam w Nowosądeckiem. To niedaleko, powinienem zdążyć przed prawie pewnym załamaniem pogody. Cisna, Komańcza, Dukla - im dalej, tym gorzej. Od Dukli jadę we mgle.

Nie pada, ale wielka kropla wisi tuż nad moją głową i w każdej chwili może rozlać się po okolicy rzęsistą ulewą. Ostatnie 70km trasy przejeżdżam bardzo szybko, byle dojechać. W okolicach Grybowa meta. Znowu się udało nie zmoknąć. Uff...

Internetowe prognozy jednak się sprawdziły. Godzinę po tym, jak zakończyłem jazdę, zaczęła się burza z dużymi opadami - ostro leje cały wieczór i całą noc. Decyduję sie na dzień przerwy w podróży a jeżeli będzie trzeba - i dłużej. Przejechałem już większą część trasy, nie muszę się nigdzie śpieszyć.

Okazało się że już jeden dzień rozłąki z motocyklem to dla mnie zbyt dużo. Wrócił głód jazdy, najwyższy czas pognać przed siebie. Jest tylko jeden problem - pogoda. Do domu najkrótszą drogą mam 420km i jeden dzień, który daje pewność, że dojadę suchy. Z kolei ominą mnie wtedy Tatry i wzgórza Żywiecczyzny, których przejechanie wymaga podzielenia trasy na dwa spokojne dni. Ech, tak źle i tak niedobrze...

W końcu zdecydowałem: jadę przez góry. Tatry ważniejsze, najwyżej będę wracał w ulewie. Wyjeżdżam więc wcześnie rano, kierując się na Nowy Sącz a potem Łącko i Krościenko.

Postój pod Grającymi Organami Hasiora nad Zalewem Czorsztyńskim.

Na horyzoncie już widać Tatry.

Gdybym wybrał inna drogę, nie wybaczyłbym sobie tego bardzo długo. Dla takich widoków mogę moknąć zawsze i wszędzie!

Przemykam bez przystanku przez zatłoczone Zakopane i kieruję się w stronę Babiej Góry.

Za chwilę rozpocznie się kolejna wspinaczka. Żeby przelecieć na drugą stronę, należy wyjechać na przęłęcz położoną ponad 1000m n.p.m.

Przed Zawoją. Już z górki.

Okazało się wtedy, że tempo mam nadspodziewanie dobre. Do domu według pierwotnej "górskiej" trasy pozostało tylko 450km. Jest dopiero trzynasta, więc czemu nie spróbować dojechać tam jeszcze dziś? Jeszcze nigdy nie robiłem jednego dnia takich dystansów, ale kiedyś przecież trzeba spróbować! Zatem - naprzód!

W zasadzie tu kończą się moje zdjęcia i rozpoczyna wyścig z czasem. Bielsko-Biała, Jastrzębie, Racibórz, Nysa, Oława... Tu właśnie, stojąc na światłach, przypomniałem sobie o aparacie.

Do Brzegu Dolnego dojeżdżam przed 20.00. Tego dnia przejechałem prawie 600km, cala trasa wg wskazań licznika zamknęła mi się w niecałych 3500km. Całkiem nieźle Panie Iżu, Ty mój wierny druhu... :)

Nazajutrz okazało się, że ten szalony jednodniowy rajd długodystansowy jak najbardziej miał sens. Wieczorem rozpętała się kolejna burza i lało cały następny dzień. A ja okrążyłem cały kraj, ani sekundy nie jadąc w deszczu! To się nazywa mieć szczęście! :)

Na koniec wypadałoby napisać parę mądrych słów podsumowania ale zupełnie nic nie przychodzi mi do głowy. Powiem więc tylko, że bawiłem się wyśmienicie i już nie mogę doczekać się przyszłorocznej Wielkiej Wyprawy nr 4. Ciąg dalszy bez wątpienia nastąpi! :D

A, zapomniałbym. Oto mapa trasy. Klikalna, przesuwalna i powiększalna.


Pokaż trasę Wyprawy na większej mapie
 
 
Ozzy
Fundator


Motocykl: Iż-49
Posty: 1115
Skąd: Jarosław/Szczecin
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Piękna trasę walnąłeś, moje WIELKIE GRATULACJE :super: :super: :super:
Szkoda, że nie dałeś znać że jedziesz w moje strony.
_________________
ИЖ 49K 1957 DKW NZ 350-1 1944 ИЖ 49 1951
 
 
 
jarcco


Motocykl: Iż-49
Posty: 1323
Skąd: Lublewo Gdańskie
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Z zaciekawieniem przeczytałem i obejrzałem fotografie, muszę powiedzieć że przyjemnie spędziłem ostatnie kilkanaście minut.

Napiszę wprost, bez owijaczy. Człowieku, spełniasz marzenia niejednego z tego forum! Gratuluję odwagi podjęcia się tak wielkiej wyprawy w pojedynkę, gdzie liczyć mogłeś tylko na siebie. Bezpardonowo udowodniłeś że MOŻNA, że zabytkowa motoryzacja wspaniale łączy się z romantyzmem dalekiej wędrówki. Twój opis przypomina mi chwilami wyprawy Rychtera. Niektóre miejsca przez Ciebie odwiedzone znam. Dwukrotnie w ciągu swej podróży przejechałeś niespełna 10 km ode mnie! :smile:

Twoja wyprawa być może utwierdzi niejednego, że dalekie wyprawy sprzętem z przed wieku, nie jest takim szaleństwem i podejmą się kiedyś czegoś podobnego. Mnie przekonałeś, teraz inaczej patrzę na swój powstający właśnie motorek.

No i muszę przyznać że jestem bardzo zdziwiony, oczywiście w pozytywnym słowa tego znaczeniu, że Iż w tak dobrej kondycji przeszedł taką próbę, niemal bez awarii.

Gratuluję!
_________________
jarcco
 
 
Pitek
Fundator


Motocykl: Iż-56
Posty: 467
Skąd: Toruń
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Trochę wgniotło mnie w fotel. Świetna wyprawa i relacja, bardzo przyjemnie się czytało! Dzięki. :mrgreen:

PS. Pozdrawiam wszystkich jeżdżąco-piszących! Sam nie mogę jeździć to chociaż sobie poczytam. :smile:
_________________
Iż 56 - 1959 r., WFM M06 - 1956 r.
 
 
 
hrabia_T


Motocykl: Iż-49
Posty: 485
Skąd: Nowa Marchia
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Dokładnie, mnie też wgniotło w fotel! Przeczytałem z zapartym tchem!
 
 
 
spoon


Motocykl: Iż-49
Posty: 93
Skąd: Racibórz
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Piękna wyprawa, widać kierowca i motocykl w doskonałej kondycji.
_________________
Nic się nie zdarza, jeśli nie jest wpierw marzeniem.
 
 
 
diablomichal


Motocykl: Planeta
Posty: 764
Skąd: Staszów/Kraków
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Szczena mi opadła :lol:

Więc chcieć = móc.
_________________
Iż Planeta '63
 
 
 
KOZA


Motocykl: Iż-49
Posty: 1020
Skąd: Gniezno
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Wyprawa godna "motoglobtrotera". Myślę, że większość japonii jeżdżącej po Polsce nie robi takich tras. Ciekawe, co na taką relację powiedzieliby ci, którzy na łamach różnych pism twierdzili, że dwusuwy to nie motocykle. Powinni zjeść własne kapelusze (jak kot Tip Top). ;)

Czytałem o takich wyprawach na WFM-kach, SHL-kach czy Junakach, ale żadnego z tych kierowców nie znałem osobiście, do teraz. Gratulacje i przyznaję, że nawet na "japonii" ja bym tego nie zrobił.
_________________
ИЖ 49 1956', ИЖ 49 1956' przejściówka, Honda CB 550 1977'
 
 
Archi88


Motocykl: Iż-56
Posty: 1347
Skąd: Pruszcz Gdański
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Fajna wyprawa. Jest w niej to czego ja szukam w jeździe na motocyklu - wolność.

Pisałeś wcześniej, że pojedziesz na północny-wschód, byłby niezły fuks jakbyśmy się tam przypadkiem spotkali. W tym czasie również śledziłem całymi dniami prognozy pogody, ale nie mogłem się powstrzymać przed tym kierunkiem i pojechałem :razz:
_________________
IŻ-56 '62, Suzuki GSX400E '83
 
 
mcfrag
Fundator


Motocykl: Iż-49
Posty: 3297
Skąd: Brzeg Dolny
Wysłany: Sro 20 Lip, 2011   

Myślę że gdyby pogoda podczas Pikniku dopisała, jest bardziej niż prawdopodobne że dużą cżęść trasy w kierunku Pn-Wsch pokonalibyśmy wspólnie. ;)
 
 
BartekG


Motocykl: Iż-49
Posty: 756
Skąd: Gdańsk
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

A czemuż to kolega nie zadzwonił przejeżdżając w okolicach trójmiasta? :mad:
_________________
Iż49
 
 
jeż
Fundator


Motocykl: Iż-56
Posty: 929
Skąd: Konin/Wilczyn
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

Dobrze, że ludzi nie miałem w sklepie mogłem przynajmniej w spokoju przeczytać relację. :)

Frag na tym trójstyku granic, przypadkiem się tam z Archim nie stykneliście?
 
 
katok
Fundator


Motocykl: Planeta
Posty: 886
Skąd: Gniewkowo
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

Gratulacje (prawie) ;) bezawaryjnej trasy. Ładny objazd kraju.

Twój przykład tylko potwierdza, że dobrze zrobione moto dojedzie (prawie) wszędzie. :mrgreen:
 
 
 
Spiker


Motocykl: Planeta
Posty: 1414
Skąd: Rzeszów
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

Ooooożeszztyyyy! :o Taką właśnie traskę weteranem dawno temu sobie wymarzyłem. A jednak można!

Ciekawi mnie jak się sprawował ten tankbag (mam, ale jeszcze nie używałem). Czy oprócz magnesów coś go jeszcze trzymało, czy ładnie się ułożył (nie odstawały "uszy" podczas jazdy)? Czy nie ma uszkodzeń na zbiorniku i czy nie ma uszkodzeń tankbaga od kontaktu z korkiem zbiornika?

Jak organizm znosi takie 600 km w siodle bez przerwy? (Nie zgrywaj aż takiego twardziela, musiały być skutki uboczne, zwłaszcza w tym wieku. ;)
_________________
Iż Planeta '63, ...
 
 
Tony


Motocykl: Iż-350
Posty: 44
Skąd: Estonia Tallinn
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

:super: Baltics next year :razz: ?!
 
 
mcfrag
Fundator


Motocykl: Iż-49
Posty: 3297
Skąd: Brzeg Dolny
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

BartekG napisał/a:
A czemóż to kolega nie zadzwonił przejeżdżając w okolicach trójmiasta?

Wiem, przepraszam, zachowałem się jak ostatnia dupa, ale właśnie tak to sobie wymyślłem! Jak samotna wycieczka to samotna! Mówiąc szczerze to wolałbym, zeby było o tym zupełnie cicho, a przecież i tak pół forum wiedziało gdzie jestem. Zanim dojechałem do domu już wisiały jakieś foty i komentarze. Ech, samotna podróż, nie ma co! :D

Tony napisał/a:
Baltics next year?!

Of course I'll try to visit Estonia! But how it will be - we'll see next year. My trip has proved, that planning is not my strongest point. :)

Spiker napisał/a:
Ciekawi mnie jak się sprawował ten tankbag (mam, ale jeszcze nie używałem). Czy oprócz magnesów coś go jeszcze trzymało, czy ładnie się ułożył (nie odstawały "uszy" podczas jazdy)? Czy nie ma uszkodzeń na zbiorniku i czy nie ma uszkodzeń tankbaga od kontaktu z korkiem zbiornika?

Używam polskiego tankbaga firmy METRO (dwukomorowego, rozpinanego na dwie części). Ta wersja wyposażona jest w 3 magnesy neodymowe z kazdej strony. Dwie przednie pary trzymały bezpośrednio zbiornik, trzecia (tylna) "kleiła" do blachy pod gumą boczków. Już same magnesy dawały wystarczająco pewne mocowanie, ale dla świętego spokoju ubezpieczałem się dwoma szelkami (są w zestawie), które po przepięciu pozwalają na używanie tankbaga jak zwykłego plecaka.

Oczywiście w torbie na zbiorniku jechały tylko rzeczy lekkie (kombinezon, pokrowiec na motocykl, ładowarki, aparat itp), żarcie i te artykuły pierwszej potrzeby, które chciałem mieć zawsze przy sobie wtedy gdy oddalałem się od motocykla na dłużej. Cały ciężar bagażu przeniosłem na tylne koło.

Zarówno zbiornik jak i spód tankbaga przetrwały podróż bez strat. Co do korka, to należy uważać żeby nie przytkać w nim otworu łączącego wnętrze zbiornika z atmosferą. Miałem jeden nieplanowany postój z takiego powodu. :)
Spiker napisał/a:
Jak organizm znosi takie 600 km w siodle bez przerwy? (Nie zgrywaj aż takiego twardziela, musiały być skutki uboczne, zwłaszcza w tym wieku .

No cóż... To, że mój tyłek od kontaktu z kratką gumy siodełka przyjął kształt gofra, to raczej oczywiste. ;) Jeżeli zaś chodzi o 600km naraz, to postoje były, a jakże! Przyznam szczerze że pierwszy raz w życiu tankowalem motocykl 3 razy tego samego dnia (oczywiście nie były to tankowania po 14 litrów)! Żeby było ciekawiej dodam, że cały ten dzień przeżyłem jedynie na dwóch hot-dogach z cepeeenu i dwóch butelkach 0,5l napoju izotonicznego POWERADE!

Pewną ulgę w trasie przynosił także miękki tankbag. Po prostu co jakiś czas uwalałem się na nim jadąc, a taka zmiana pozycji pozwalała odpocząć pewnym newralgicznym miejscom. :)
 
 
cholewawtn


Motocykl: Iż-49
Posty: 23
Skąd: Wolsztyn
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

Aż mnie zatkało. Nie myślałem, że na takim staruszku można zrobić taki kawał drogi.

Gratulacje, świetnie dobrana trasa z wieloma ciekawymi miejscami. Cieszy mnie że w tej relacji zobaczyłem też swoje strony. Jeszcze raz gratuluje odwagi i zdrowego kręgosłupa, pozdrawiam z Wolsztyna.
_________________
IŻ 49 '55r. ŻAK '62r. Simson SR 1 '57r. Yamaha Virago 535
 
 
luKi_2


Motocykl: Iż-49
Posty: 300
Skąd: Koniecpol
Wysłany: Czw 21 Lip, 2011   

Frag, aż się łezka kręci w oku, bez komentarza... :)
_________________
Iż 49, 2xSimson SR2, Jawka 50, AWO Turist w trakcie remontu, SHL- M11 LUX - do sprzedania.
Łukasz
 
 
 
fred8012


Motocykl: Iż-49
Posty: 725
Skąd: okolice Zabrza
Wysłany: Sob 23 Lip, 2011   

No, i to się nazywa urlop! :ok:

PS. Ktoś wspominał o wyprawie do Iżewska. Kto wie, może w relacji z wyprawy nr 4 albo 5 będziemy o tym czytać. ;)
_________________
ИЖ-49 57r, ИЖ-350 51r
 
 
nickeledon


Motocykl: Iż-49
Posty: 3826
Skąd: Słupsk
Wysłany: Sob 23 Lip, 2011   

Po prostu 1%
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Podobne Tematy
Temat Autor Forum Odpowiedzi Ostatni post
Brak nowych postów Tour de Pologne 2020
czyli styczniowe resume
mcfrag W trasie 8 Wto 12 Sty, 2021
LukS
Brak nowych postów Tour de Pologne 2023
czyli obrazki z wakacji
mcfrag W trasie 22 Sob 13 Sty, 2024
Komar


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna